Bombaj przywitał nas czterdziestoma stopniami wewnątrz lotniska, zapachem, który europejczyk definiuje jako Lays'y o smaku zielonej cebulki oraz spojrzeniami zaciekawionych twarzy w me niebieskie jak opakowanie Oreo oczy (albo po prostu gapili się na niewyspane i brudne stworzenie). Po godzinnym poszukiwaniu bagażu znalazłyśmy się w końcu w ramionach osoby, która zabrała nas do busa, co oznaczało początek szalonej jak "Randka w ciemno" przygody.
Bus wyglądał trochę jak ten "ogórek". Rozklekotany, z zewnątrz pomalowany na różne kolory, wewnątrz wisiały różne hinduskie bibeloty. Torby rzuciliśmy na tylne siedzenia, co wykluczało możliwość zobaczenia czegokolwiek przez tylną szybę i ruszyliśmy w dziką, sześciogodzinną przejażdżkę.
Odcinek: Bombaj. Trwał około dwóch godzin. Jest taki bajzel, że dopiero po 20 minutach zauważyłam, że ruch jest lewostronny. Na światłach nie zatrzymywaliśmy się ani razu - bo ich nie ma. Na drodze panuje kompletna samowolka - riksze pchają się pod koła, ludzie mają chyba wrażenie, że spacerują promenadą w Sopocie, a jeden pas ma około 8 metrów szerokości, więc mieszczą się mniej-więcej cztery kolumny pojazdów. Jedyną drogą komunikacji między kierowcami jest klakson, który rozbrzmiewa w różnych tonach i melodiach. Po drodze mijaliśmy wspaniałe apartamenty, a po drugiej stonie domy złożone z kartonu. Po pół godziny drogi moje włosy zrobiły sie obleśnie lepkie - przez okropny brud i wigotność powietrza razem wzięte.
Odcinek: Ghaty Zachodnie. Niedługo potem wjechaliśmy na autostradę w Ghatach Zachodnich, co oznaczało przepiękne, egzotyczne widoki. Tutaj ruch wyglądał już bardziej "europejsko". Małpy skakały po drzewach, sączyły się wodospady, mniam.
Odcinek: wioski. Ludzie z dzbanami na głowach, mnóstwo krów, błota, psów, piaskowe drogi, przydrożne świątynie. sama słodycz :3
Do campusu dotarliśmy w tak niefortunnej godzinie, że wszyscy szli na śniadanie i pierwsze wrażenie o mojej osobie nie mogło być zbyt dobre, bo wyglądałam jakby porwało mnie tornado albo przeszło po mnie stado buffalo. Ale moje rommies - Chinka z Malezji, Chinko-Niemka z Costa Ryca i Hinduska z Indii okazały się tak wyrozumiałe, że mimo wszystkiego nie brzydziły się podać mi ręki, a nawet uściskać. :')
Za mną też Orientation Week, czyli te kilka dni na poznanie ludzi i wszystkiego dookoła. Upłynął on pod znakiem taplania się w błocie, rozpoznawania niebezpiecznych węży, które żyją na campusie i spania w każdej wolnej minucie. Dzisiaj zaczęła się harda praca, czyli lekcje, ale ta harda praca z nimi:
będzie prawdziwym roller-coasterem. Są już tego pierwsze dowody; w postaci powyższego filmu, ale także jednego z nauczycieli wyżerającego mi ryż z talerza, bo twierdzi, że mój mu bardziej smakuje oraz dyrektora jednego z najbardziej prestiżowych college'ów na świecie, który nagle przerywa swą pompatyczną i pełną ideałów mowę, by założyć czapkę z daszkiem i odtańczyć układ hip-hopowy.
I mimo tego, że właśnie w trakcie monsunu zepsuł mi się parasol, zatrzasnął sejf (a w nim paszport, aparat i wszystkie pieniądze), a w łazience są gady, to ten tydzień był jednym z najlepszych w moim życiu i jaram się max i czekam na następne!
Hej Ada,
OdpowiedzUsuńCiesze sie, ze na nadal wszystko jest ok i nie zwatpiłaś w trafność swojej decyzji. ;-)
Bartek! przepraszam za późną odpowiedź; wszystko jest super, z każdym dniem lepiej :) i te dni miajają strasznie szybko, niestety!
Usuń