Translate

wtorek, 25 czerwca 2013

Gotowi, do startu, start!

          U Machulskiego w "Ile waży koń trojański?" Zosia przenosi się do zupełnie innej rzeczywistości. Ja co prawda nie będę korzystać z maszyny czasu, ale moje położenie geograficzne drastycznie się zmieni. Stąd nazwa bloga (dzięki, Misia!), w którym będę wylewać swoje (głównie) radości i (w mniejszości) żale w związku z pobytem w Indiach: bo leń ze mnie okropny i w megalomańskiej zadumie uznałam, że cały polskojęzyczny znany mi świat będzie zachwycony perspektywą czytania o mych przygodach i już nie może się doczekać tak wspaniałej rozrywki, tak więc zaspokoję wszystkich za jednym zamachem - opisując je tutaj. No i będzie pamiątka dla mnie, fajnie wrócić do wspomnień sprzed epok.


        Zaczynam pisać już teraz, bowiem moja najkochańsza na świecie klasa (a szczególnie Marta A., w stronę której przesyłam serdeczne pozdrowienia <3) wyznaczyła mi datę 30. czerwca jako kres mojej przynależności do najkochańszego na świecie Kasprowicza. Poza tym - wyjazd do Indii wcale nie jest takim łatwym przedsięwzięciem, trzeba się mocno nakombinować, żeby ogarnąć różne kwestie. Dlatego: dla potomnych, przyszłych kandydatów i osiemdziesięcioletniej mnie.

A tutaj trzyminutowa zapowiedź całej przyszłej imprezy. "A day on the hill" w kamerze Oscara:



        Dla tych, których jeszcze nie zdążyłam uraczyć historią ostatnich kilku miesięcy: po wielu, wielu perturbacjach znalazłam się w szkole Mahindra United World Colleges of India - jest to jedna z trzynastu takich szkół na świecie, ludzie z całego globu dostają się tam w ramach dwuletnich stypendiów: wybierani przez swoje komitety narodowe. Od razu zaznaczę: gdyby nie fundatorzy United Simon Fraser (w stronę których przesyłam całe kontenery miłości) te najbliższe 24 miesiące spędziłabym w Polszy - dopłaty rodzicielskie były zbyt wysokie, bym mogła im podołać. Ale duch i wartości UWC robią swoje i znaleźli się absolwenci, którzy zechcieli mnie wspomóc finansowo - no i jestem! 

budynki akademickie Mahindry


             O United World Colleges dowiedziałam się przez zupełny przypadek dwa lata temu i od tej pory jaram się tą organizacją jak kościoły w Norwegii. Polski komitet nosi dumną nazwę Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata im. prof. Pawła Czartoryskiego i co roku wybiera garstkę ludzi, by podjęła wyzwanie i przygodę życia. W tym roku jestem jedną z pięciu takich osób i poziom mojej ekscytacji tym faktem jest podobny co ten dotyczący całego UWC :3. Ogólnie chodzi o to: młodzież z całego świata, niezależnie od kultury, religii czy stanu konta, spotyka się w jednym, niesamowitym miejscu, by przez dwa lata wspólnie żyć: uczyć się, gotować, poznawać kultury i języki oraz płakać sobie nawzajem w ramię z tęsknoty za rodziną i przyjaciółmi pozostawionymi w ojczyźnie. Ta sama młodzież po 24 miesiącach płacze sobie w to samo ramię na myśl o perspektywie rychłej tęsknoty, bowiem czuje, że zostawia swoją rodzinę i najlepszych przyjaciół. Wyjeżdża zupełnie inna, bogatsza o ogromną wiedzę (nie tylko, a może przede wszystkim: nie akademicką) i doświadczenie. Co dosyć ważne - wyjeżdża, by podjąć naukę w (najczęściej)
najbardziej renomowanych uniwersytetach świata. 


           Po drodze do Mahindry była jeszcze duża nadzieja na szkoły prywatne w Wielkiej Brytanii (drugi konkurs  stypendialny organizowany przez UWC), potem zaczęłam działać na własną rękę i rozsyłając aplikacje, listy i CV dostałam całkiem realne propozycje z m.in. z college'ów w Londynie i we Włoszech, które chciały mnie przyjąć fundując stypendium, ale info o Indiach przyszło w porę i nie zdążyłam związać się z żadną z powyższych prywatnych placówek. Czuję, że mogę już teraz powiedzieć - na szczęście! I nawet tak się szczęśliwie złożyło, że będę miała co-year! Jedzie ze mną Gabrysia z Opola (yo, Gabi!) :)
cudownie modernistyczne (?) campusowe budynki

           Już wkrótce wypociny o staraniu się o wizę, bilety lotnicze, szczepienia oraz inne mniej oficjalne sprawy. Keep UWCing!
     
     

1 komentarz: