Translate

wtorek, 3 września 2013

nie taki Hindus straszny, jak go malują

         Podążając za UWC values i innymi takimi, MUWCI już w ciągu pierwszego tygodnia wyrzuciła nas za drzwi. W ciągu drugiego - dwa razy. Post ten zostanie więc poświęcony Hinduskiej duszy oraz tak fundamentalnym sprawom, jak kupowanie kurtyn oraz dlaczego szlag trafia Polaka, gdy przychodzi mu jeździć rikszą z Latynosami.

Internet Hill, credits to Alvaro Guerra


           W trzeci dzień mojego pobytu na subkontynencie indyjskim kazano mi spakować fraki i wywekłam się w monsunową pogodę do wioski oddalonej o 6 kilometrów i nazwanej Shieshwar. W bardzo konkretnym celu - czekała na mnie najzwyklejsza hinduska, nieznająca angielskiego, ubrana w sari rodzina, z którą miałam spędzić popołudnie i noc.
        Kiedy tylko dotarłam (wraz z drugoroczną z Izraela) na miejsca, w mgnieniu oka okrążyła nas przynajmniej trzydziestka dzieci, dziewczynka o imieniu Akshana złapała mnie za rękę i nie puściła przez następne 15 godzin. Na początek - zostawiyśmy swój ekwipunek (w postaci głównie wody) w domu - glinianej lepiance; na poziomie ziemi było miejsce dla buffalo: tam można było chodzić w butach. Po przejściu trzech schodków zaczynała się jednopokojowa izba, gdzie chodziło się obowiązkowo na boso, potem znowu schodziło się do poziomu ziemi, gdzie był rodzaj kuchni. Całe domostwo było niesamowicie zadymione, tak, że ledwo widziało się ludzi stojących na drugim końcu pokoju. Po wypiciu chai, indyjskiej, bardzo specyficznej herbaty, trzydziestka dzieci zabrała nas na spacer po wsi; nie była duża, więc każdy dom był "domem przyjaciół" - prawie każdy odwiedzaliśmy, wszyscy byli strasznie ciekawi, wypiłam milion litrów chai, a w końcu - weszliśmy do świątynii. Zostałam pobłogosławiona przez sześciu bogów, co dało mi siły fizyczne i psychiczne, by zaraz przejść się na boso po krowim, tak zwanym, łajnie.
           Wróciliśmy do domu - czekała na nas spora dawka jedzenia, a stołem była podłoga. Wszystko było piekielnie ostre i wyobrażam sobie moją minę, bo gospodarze mieli ze mnie większą bekę niż ja, kiedy Cypryjczyk jadł rosół jak oliwę. Kobiety nie jadły - ojciec był poza domem. Dopiero, kiedy wrócił, mogły dołączyć do "uczty".
            Następnie doświadczyłam talent show hinduskich dzieci - cudownych, miłych i o małej szkodliwości społecznej; recytowały mowy na dzień niepodległości, popisywały się umiejętnością pisania w marathi i śpiewały kołysanki. A potem - lulu i spać; na tej samej podłodze, na której jedliśmy - cała sześcioosobowa rodzina i my dwie, uhonorowane kocem pod tyłek, żeby nam się nasze kości pierwszego świata za bardzo nie poobijały.
              Bladym rańcem pożegnałyśmy się rzewnie z rodziną i wróciłyśmy do DOMU.
Mula River


              W ostatni piątek pierwszy raz wyruszliśmy do Paud, pobliskiej wioski, gdzie mogliśmy zaopatrzyć się w tak niezbędne rzeczy, jak światełka choinkowe. Uczniowie MUWCI mają już swoją ulubioną restaurację, która daje naprawdę niezłe żarcie, a w dodatku - ma miejsce do tańczenia, więc wszyscy po tygodniu ciężkiej pracy chillują w tym właśnie przybytku. Miejscowi są już przyzwyczajeni i nie dziwi oraz nie oburza ich fakt pląsających (głównie) Europejczyków do jakiejś dzikiej muzyki.



            W sobotę nadszedł wreszcie czas na pierwszy wyjazd do Pune - pięciomilionowej stolicy dystryktu, gdzie panuje chaos, chaos oraz chaos. Gdy dojechaliśmy, przyłączyłam się do grupy "Latino Mafia", która, jak nazwa wskazuje, składała się z Latynosów. Wsiedliśmy w tuk-tuki, które jeżdżą jak poparzone (jak wszystko na indyjskich ulicach) i pomknęliśmy cudem unikając śmierci prosto do Shibaji Market, który jest po prostu ulicą ze sklepami po bokach.

          Sprzedawcy, widząc, żeśmy biali, a nawet zbyt biali, trochę nas oskubali, jednakowoż traktujmy to jak lekcję pt. "ile nie powinna dana rzecz kosztować". Na owym zacnym markecie nabyłam kurtyny okienne w ilości 4, które zawiesiłam na sznurkach w moim pokoju oddzielając się tym samym od rommies (które są najlepsze na świecie, ale wszyscy tak robią; prywatność zawsze spoko), poszewki, pościel, trochę bananów oraz kubek.
         Nagrodą za wszelakie cierpienia był następny punkt programu, czyli jedzenie. Pojechaliśmy do Phoenix Mall (10 km, Rs 35 za osobę, co daje jakies 2 zł) i oczom mym ukazała się Pizza Hut. Oczy te zalały się łzami szczęścia, a już za dwadzieścia minut (obsługa chyba nie lubiła białych, bo kazali nam czekać na stolik, który od początku nie był zajęty) siedziałam w środku wraz z dwoma latynoskimi kompanami, przytulając się do menu i łapiąc w butelkę zapach pizzy.
          Potem nadszedł czas na zakupy szkolnych rzeczy; zeszytów i innych atrakcji. Zajęło to sporo czasu, głównie dlatego, że musieliśmy przechodzić kontrolę "co mamy w torbach" za każdym razem gdy wchodziliśmy i wychodziliśmy ze sklepu, a i tak się sapali, w dodatku w Hindi.
         O 16:00 mieliśmy spotkać się przy wyjściu, bo bus do college'u odjeżdżał o 17:00, a trzeba było jeszcze doczłapać się rikszą na przystanek. Moi przyjaciele skończyli zakupy o 16:30, na nic były moje pokrzykiwania i wprowadzany stopniowo niemalże hitlerowski hiteryzm i polskie przekeństwa. Wpakowaliśmy się w tuk-tuki dziesięć minut później, by za dwadzieścia minut wysiąść w złym miejscu (zostać wypędzonym), w międzyczasie szukania przystanku zostać poproszoną o rękę. Aż w końcu dotarliśmy na przystanek, na który właśnie podjeżdża ostatni z busów do Mahindry. Uuuuffff.

STATYSTYKI:
1. liczba oczu gapiących się na białą europejkę: 439243982346
2. liczba oświadczyn: 2
3. liczba próśb o wspólne zdjęcie: 3


1 komentarz:

  1. boże, nawet nie wiesz jak bardzo Ci zazdroszczę tego wyjazdu! Mam nadzieję, że pobyt w Indiach będzie dla ciebie wieelka przygodą i że będziesz pisała tutaj co jakiś czas, bo bardzo chętnie poczytam twoje wypociny :D Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń